Piotra i Pawła

Dziś popularne imieniny, sam jestem solenizantem; w związku z tym składam najserdeczniejsze życzenia moim imiennikom, Piotrom i Pawłom!:)

A z okazji imienin dwie małe sugestie kulinarne:
Po pierwsze sałatka z piersią z kaczki, gdzie cienkie plastry różowej piersi (wcześniej warto zamarynować i delikatnie upiec lub usmażyć filet, żeby skórka była złota a środek soczysty i różowy) układamy na sałacie naprzemian z kawałkami camemberta i pomarańczy i na boku talerza kładziemy domowy mus z malin. Zamiat kaczki mogą być plastry piersi z kurczaka ale wysmażonej do końca; wtedy zamiast pomarańczy proponuję kawałki gruszki a zamiast camemberta gorgonzolę dolcelatte. I Crema Di Balsamico zamiast musu z malin.

Po drugie proste ale eleganckie danie: spaghetti z homarem. Kupujemy homara (na przykład w Makro), gotujemy króciutko w rosołku do owoców morza, studzimy, obieramy ( mając mocne nożyce kuchenne to nie problem), kroimy na kawałki mięso (mięso ze szczypców niech zostanie do dekoracji), robimy sos z klarowanego masła z plasterkami czosnku, gotujemy spaghetti „Al dente” i polewamy sosem z kawałkami homara. Można posypać natką lub listkami kolendry jak ktoś woli. Do obu dań świetne będzie bogatsze chardonnay ( na przyklad Arte Noble Chardonnay albo elegancki biały burgund ( na przykład Tour de l’Ange z Mâcon-Villages)

Smacznego!

Mój mózg się topi…

Trudno mi napisać post. Mój mózg po prostu nie funkcjonuje a właściwie funkcjonuje w trybie awaryjnym, skupiając się głównie na wyszukiwaniu cienistych stron ulic i klimatyzowanych budynków i pomieszczeń. W Polsce podobno piekło ale w Genewie jest jeszcze goręcej.

Pierwotnie chciałem napisać dłuższy post o klasycznych zegarkach. Skończyło się jednak na zjedzeniu sałatki z homarem w doskonale klimatyzowanym bufecie Globus Delicatessa,

następnie zjedzeniu moich ulubionych lodów „Vanille Bourbon” w lodziarni Mövenpick nad wodą

a potem zakupie szampana Philipponat.

Tak „na zaś”, bo bardzo ostatnio ograniczam alkohol, ale Philipponat to mały producent ze ścisłej czołówki, to taki poziom „Olimpu producentów szampana”, więc widząc promocję, nie mogłem się oprzeć. Choć generalnie, moje myśli, zamiast alkoholu i mięsa, krążą ostatnio wokół wody i warzyw.

A teraz leżę na łóżku jak umierający wieloryb, na próżno czekający na pomoc aktywistów z Green Peace. No i przeglądam sobie w necie te klasyczne zegarki, o których miałem napisać. Takie pasujące do bardziej formalnego garnituru.

Bardzo mi się podobają cztery modele, możecie więc zweryfikować mój gust. Oto i one:

1) Vacheron Constantin Fifty Six. Nowy model firmy. Nawiązuje do wzornictwa z 1956 roku. Proste funkcje, oprócz czasu tylko data. Vacheron to top szwajcarskiego zegarmistrzostwa, obok firm Patek Philippe i Audemars Piguet. Ten model jest jednak relatywnie tani bo ma stalową kopertę.


2) Girard Perregaux. Stara, świetna manufaktura. Model 1966, z granatowym cyferblatem. Oczywiście w stylu lat 60-tych ubiegłego wieku.


3) Jaeger LeCoultre. Również doskonała manufaktura. W wielu klasycznych sportowych samochodach są instrumenty firmy Jaeger. Ten model jest oszałamiająco cienki (Master Grande Automatic) a jednak ma kaliber z automatycznym naciągiem. Kolor cyferblatu przypomina barwę morza w okolicach Cap Ferrat.


4) Omega. Omegę można lubić lub nie ale ma wspaniałą jakość i fajne wzornictwo. Mnie oczarował prosty zegarek z białego złota z cyferblatem z czarnej macicy perłowej z Tahiti (właściwie szarej). Wkurza mnie jednak kontrastowe przeszycie paska ale kupując zegarek można poprosić o inny pasek.


Oba powyższe modele (zarówno Jaeger jak i Omega) mają także design jakby rodem z lat 60-tych.

Jak Wam się podobają tego typu zegarki? Konserwatywne, prawda? Oczywiście nadal będę nosił mojego Rolexa ale myślę o czymś mniej sportowym i bardzo minimalistycznym, na eleganckie wyjścia…

Pozdrawiam z zalanej pustynnym żarem Genewy:)

Baśń z tysiąca i jednej nocy…

…na ulicy Mokotowskiej 46 w Warszawie. Pod tym adresem mieści się bowiem sklep Pani Niny, osoby skądinąd bardzo znanej (należy do ekskluzywnego grona Klubu 22, zrzeszającego najbardziej wpływowe kobiety w Polsce) i przeuroczej.

Sklep powstał z prywatnej pasji właścicielki, jej miłości do eleganckich zapachów i tradycyjnych metod pracy arabskich perfumiarzy, genialnych alchemików woni, którzy tworzą i wyrabiają swoje kompozycje dokładnie tak, jak ich przodkowie sto czy dwieście lat temu. Przy okazji Pani Nina spełniła liczne prośby znajomych, eleganckich kobiet i mężczyzn lubiących unikalne, piękne perfumy, tak inne od tych, którymi pachną wszyscy; tych z Sephory czy Perfumerii Douglas.

Przyznaję, że po wysłuchaniu historii powstania sklepu, przy filiżance znakomitego espresso i doskonałych ciasteczkach, naszła mnie ochota na powąchanie wszystkiego. No, może prawie, bo buteleczek jest tam jednak bardzo dużo.

Pierwsze wrażenie: niesamowicie interesujące zapachy, zmysłowe, złożone ale też i świeże i lekkie. Drugie: poza dwoma zapachami różanymi (róża z doliny Taif w Arabii Saudyjskiej i z Bułgarii), wszystkie pozostałe są unisex; pachną zapewne równie dobrze (choć inaczej) na skórze kobiety jak i mężczyzny. No i trzecie: wizyta w Sense Dubai to prawdziwa uczta duchowa i estetyczna. Poza perfumami (dubajskiej marki YAS jak również autorskiej kolekcji stworzonej przez najlepsze arabskie „nosy” dla Pani Niny) w sklepie można też kupić różne arabskie akcesoria: bogato zdobione suknie, szale i pantofelki.

Jeżeli szukacie pięknego, oryginalnego prezentu albo lubicie pytania w stylu: „czym tak pięknie pachniesz, co to za perfumy?” czy chcecie się po prostu oderwać od zgiełku wielkiego miasta i przenieść na chwilę w świat arabskich baśni, to naprawdę warto wpaść na Mokotowską. Ja będę robił to częściej.

Miłej niedzieli!

 

Podglądactwo społeczne

Dziś wieczorem wybieram się z kumplem na Koszyki. Będzie to trochę na zasadzie zbieżnych interesów: obydwaj nie mamy co robić wieczorem a Warszawa jest wyludniona, taka mocno wakacyjna i senna. To w sam raz klimat na wypicie chłodnego drinka w restauracyjnym ogródku.

Czemu Koszyki? Bo to pewien fenomen na gastronomiczno-towarzyskiej mapie stolicy. Miejsce bezcennych obserwacji, w sam raz dla socjologa, blogera, pisarza, sybaryty, alkoholika, konesera kobiecego piękna i obserwatora życia z lekkimi skłonnościami do voyeuryzmu.

Właśnie, voyeuryzm to innymi słowy podglądactwo; wprawdzie w klasycznym rozumieniu dotyczy podglądania seksu, mnie jednak interesuje podglądanie ludzkich zachowań. Rozmowy koleżanek, rubaszne żarty facetów, początkowo sztywna a następnie frywolna rozmowa ludzi z pracy, faceci polujący na kobiety, kobiety polujące na facetów…Setki ludzkich zachowań, ploteczki, czułości, zniecierpliwienie, złość, śmiech, żarty, podryw, dawanie „kosza”, robienie selfie i wiele, wiele innych…

Byłbym kłamcą pisząc, że nie lubię się gapić na kobiety. Uwielbiam to robić, jak każdy zdrowy facet. I choć patrzenie na Polki jest czystą przyjemnością, to im się jednak więcej przyglądam, tym bardziej jestem pewien, że ulokowałem swoją uczucia w kimś najfajniejszym na świecie:)

Wracając do „Koszyków”, to są magiczne z trzech powodów: po pierwsze, jest tu zawsze tłum ludzi. Lubicie puste knajpy? Nie, prawda? Po drugie panuje generalny luz, to idealny adres na drinka i tzw. casual dining. Wystarczy T-shit, jeansy i trampki. Jak powiedział cytowany już kiedyś przez mnie Mateusz Gessler, ludziom znudziła się sztywna atmosfera drogich lokali. Wolą jeść i pić bez zadęcia. Po trzecie, kluczową sprawą jest wybór. Hiszpańskie tapas? Nie ma sprawy, Sobremesa. Polskie smaki? Też są, w Ćmie. Sushi? Jest, Kago. Ryby i owoce morza? Port Royal. I tak dalej. A jeśli chcecie po prostu drinka to na środku Hali jest wyspa z barem. Może jakość serwowanych tam koktajli to nie jest mistrzostwo świata ale mój ulubiony gin&tonic jest zawsze na przyzwoitym poziomie.

Tak więc dziś wieczorem Bachus posiedzi w ogródku Hali Koszyki, wypije kilka kieliszków ulubionego rieslinga Waltraud w Sobremesa i poobserwuje ludzi, szukając natchnienia do napisania kolejnego postu.  A jeśli zaobserwuje coś ciekawego, to nie omieszka Was o tym poinformować:)

Skrytki w szwajcarskich bankach

A jednak to prawda. Stare skrytki bankowe w genewskich czy zurychskich bankach kryły liczne tajemnice.

Jadłem dziś luch w towarzystwie kolegi, który pracował w banku UBS i uczestniczył w komisyjnym otwieraniu skrytek bankowych z czasów sprzed II Wojny Światowej i z jej okresu. Pewnie mniejsza część z ludzi, którzy złożyli w nich swoje precjoza zgniła w sowieckich obozach jenieckich (panowie z SS) a większa zamieniła się w dym w kominach Auschwitz, Stutthof czy Treblinki…

Kolega opowiadał, że w prawie każdej skrytce było złoto: sztabki, monety a czasem złote zęby. W niektórych dokumenty. W jednej nawet mały obraz Rembrandta. W innej pukiel włosów…

Jadłem sobie słynny odpowiednik paelli z Sardynii (Fregola Sardo), pyszne danie z owocami morza gdzie zamiast ryżu jest makaron w kształcie malutkich pastylek, popijałem chłodne chardonnay z Górnej Adygi a słuchając tej opowieści, zimny dreszcz przechodził mi po plecach…

Jak to dobrze, że narazie nie zanosi się na wojnę!

Ciekawie było też po wojnie, w latach 60-tych i 70-tych. W Genewie do dziś można zawiadomić służby miejskie i wystawić niepotrzebne graty przed budynek a śmieciarze zabierają je do specjalnych samochodów. W tamtych czasach zdarzało się, że ludzie, likwidując mieszkania po dziadkach lub rodzicach, wyrzucali oryginalne obrazy Picassa czy Miró, bo wówczas się nie podobały. Albo bezcenne antyki, bo nie znali ich wartości a nie pasowały do nowoczesnych wnętrz. Dziwne to ale prawdziwe.

Przebogaty kraj i wielu ludzi bez pojęcia, ile jest warte to, co mają w domach…

Najmilszy prezent

W swoim dość długim dotychczasowym życiu dawałem i dostawałem najróżniejsze prezenty. Były małe i duże, cenne i niedrogie. Niektóre były trwałe, jeszcze inne nietrwałe, takie bardzo przydatne i zupełnie bezużyteczne. Niektóre sprawiły mi szczególną radość, inne przyjmowałem z wdzięcznością ale bez entuzjazmu.

Generalnie chyba wolę obdarowywać niż być obdarowanym. Ostatnio jednak miałem kilka przemyśleń na temat prezentów w ogóle i postanowiłem się nimi z Wami podzielić.

Moim najdroższym prezentem w życiu był Bentley Continental GTC. Sprawiłem sobie ten prezent sam. Samochód był przepiękny, fantastycznie jeździł z takim charakterystycznym bulgotem potężnego silnika ale…

No właśnie, na pierwszej przejażdżce rozwaliłem oponę i z trudem dotoczyłem się do garażu. To był zły znak, powinien mi dać do myślenia. W rezultacie samochód kosztował mnie górę pieniędzy, sprawił sporo kłopotów w życiu prywatnym i zawodowym, ciągle czułem wokół ludzką zawiść. Ostatecznie pozbyłem się go już prawie rok temu i od razu poczułem się lepiej.

Od jakiegoś czasu dostaję jednak prezenty małe, nietrwałe ale sprawiające wielką radość. Ostatnio ogromną radość sprawiło mi domowe ciasto. Nie, nie cała blaszka, lecz kilka kawałków zapakowanych w pojemniczek. Dane ze szczerego serca. Było przepyszne!

Całkiem niedawno przyjaciel z Katowic podarował mi słoiczki z dwoma rodzajami gęsich wątróbek a do tego musztardę z truflami i francuski specjał z przegrzebków. A także butelkę polskiego wina z winnicy Turnau. Wiedział, że będę zachwycony. I byłem:)

A ja, przechodząc obok księgarni na Placu Bankowym w Warszawie zobaczyłem niewielką, ładnie wydaną książeczkę z malutkim jeżykiem na męskich dłoniach. Całe 29 złotych. Wszedłem i kupiłem ją dla mojej córki. Doszedłem bowiem jakiś czas temu do ważnego wniosku: prezent nie jest po to, żeby kogoś oszołomić. Prezent jest gestem przyjaźni albo nawet miłości. Czymś takim, jak uśmiech czy przytulenie. Nie jest ważne, ile kosztuje. Najważniejsze, żeby dawał radość, szczęście. I nawet nie musi być tego szczęścia 25 gramów, wystarczy jeden:)

Polka, największy skarb Polaka…

Cudownie jest być Polakiem.

Nie z powodu położenia naszego kraju, bo to jest ch…we, na równinie między Rosją a Niemcami, idealnie dla wojsk pancernych i wszelkich działań wojennych.

Nie z powodu klimatu, mamy bowiem ponurą jesień, wstrętne zimy i mocno kapryśne wiosny.

Nie z powodu naszego Bałtyku, bo zimny i niezbyt czysty a w dodatku pełen gazów bojowych w korodujących na jego dnie pojemnikach.

Nie z powodu gór, bo Tatry Alpami jednak nie są.

Mamy natomiast fajne lasy i jeziora (żeby wspomnieć Mazury, Kaszuby i Bieszczady), piękne i pełne życia miasta, zarówno te większe jak i mniejsze, mamy niezłą żywność i tak dalej.

Najważniejsze jednak, że mamy Polki. Polki są największym skarbem tego kraju i mężczyzn go zamieszkujących. Tak się ostatnio rozglądam, bo sezon sprzyja obserwowaniu kobiet, i po raz kolejny dochodzę do wniosku, że nasze dziewczęta i kobiety są najfajniejsze na świecie. Co więcej  najlepiej nam się z nimi dogaduje. Polki są piękne. Bardzo zadbane. Większość ma dobry gust. Są inteligentne. Mają poczucie humoru. Duża część ma dobry charakter. Są pracowite, przedsiębiorcze, zdolne ale i rodzinne. Są dobrymi towarzyszkami życia, żonami i matkami.

Żeby nie być gołosłownym, weźmy taką K. Dłuuugie nogi. Smukła sylwetka. Lśniące włoski z jakby promykami słońca. Wielkie, zielone oczy. Śliczna buzia ozdobiona najpiękniejszym uśmiechem świata. Zawsze zadbana, pachnąca, obdarzona dobrym gustem. Ciepła, mądra dziewczyna, pogodny śmieszek o złotym serduszku. Pracowita i po prostu dobra osoba. Inteligentna i dowcipna. Czego chcieć więcej?

Niech więc narodowcy chwalą czystość rasową naszego kraju, kościół wiarę, PiS swoje 500+ i poprawę życia Polaków a Pan Prezydent Trzaskowski tęczową różnorodność naszej stolicy. Ja natomiast chwalę Polki i dziękuję Opatrzności (kimkolwiek lub czymkolwiek ona jest), że pozwoliła mi żyć wśród tak cudownych istot:)

Miłej niedzieli!

 

Gdybym był kobietą…w lecie:)

To oczywiście nosiłbym zwiewne sukienki, wygodne sportowe buty, brałbym często prysznic, używał lekkich, „owocowych” lub kwiatowych perfum, związałbym sobie włosy w tzw. ananaska, żeby mi było chłodniej i…zapoznałbym się bliżej z „kogucikiem”:) Co mam na myśli pisząc o „koguciku”?:)

Skodę. Albo coś w rodzaju Skody. Skoda sprzedawana jest jako całkiem fajny samochód za niewielkie pieniądze. Jej hasło reklamowe brzmi: simply clever. Czymś w rodzaju Skody w płynie jest moje nowe odkrycie: białe wino z RPA o dziwacznej nazwie HanePoot i z wizerunkiem bojowo wyglądającego kogucika na etykiecie. Spróbowałem tego wina w knajpce mojego kumpla i doszedłem do wniosku, że jest to drugie najlepsze (po Viña Esmeralda) białe wino dla kobiet jakie znam. Czemu? Bo jest po prostu pyszne i uwodzicielskie. Aromatyczne, owocowo-kwiatowe z lekką, orzeźwiającą kwaskowatością. Można je pić i pić. W dodatku kosztuje naprawdę niewiele. Trawestując hasło reklamowe Skody, jest „simply delicious”.

W ogóle ta mała knajpka na warszawskiej Sadybie (Café Bonifacy) musi się szczególnie podobać kobietom. Kwiaty, zieleń, fajne akcenty stylistyczne w prostym wnętrzu, fenomenalne desery i lekka, bezpretensjonalna kuchnia.

Jakoś nie wyobrażam sobie zjedzenia tu krwistego steku. Czy żeberek. Bardziej może widziałbym w tym miejscu makarony, sałatki, krem z warzyw czy chłodnik. Może coś z drobiu, może krewetki. Mam wrażenie, że miejsce to nie ma narazie menu w postaci karty, dania wypisane są kredą na tablicy. Mój dzisiejszy,  pierwszy poważny test kulinarny miejsca wypadł bardzo dobrze. A oto co zjadłem…

Na przystawkę dostałem fenomenalne plastry doskonałej, prawie surowej wołowiny w stylu orientalnym. Danie lekkie (choć mięsne) i aromatyczne, z makaronem ryżowym i fantastycznym sosem ze świeżego mango, ze świetbą prezentacją na czarnym, matowym talerzu.

Na danie główne wybrałem (z powodu upału!) sałatę z krewetkami, szparagami, truskawkami, kozim serkiem i pomidorkami cherry. Palce lizać!

Naturalnie nie obyło się bez butelki przyzwoitego rieslinga znad brzegu Mozeli.

Jak mam podsumować ten post? Otóż niedawno czytałem wywiad z Mateuszem Gesslerem. Stwierdził on, że przyszłość warszawskiej gastronomii to osiedlowe knajpki i „casual dining”. Po dzisiejszej wizycie w Café Bonifacy nie mogę się z nim nie zgodzić. W końcu ile można chodzić do Nolity i wydawać 1000 zł na dwie osoby…*

* żeby nie było nieporozumień, kocham Nolitę i kulinarny talent Jacka Grochowiny. Problem tylko w tym, że za pieniądze, jakie sobie życzy, można zjeść w Paryżu kolację na dwie osoby w restauracji z gwiazdką Michelina i jeszcze nam zostanie sporo kasy na taksówkę:)

 

Dzień Dziecka

Wszystkim Dzieciom (czyli Nam Wszystkim) składam najserdeczniejsze życzenia!

Bo dziecko jest w każdym z nas. Cechami charakterystycznymi dzieci są: radość życia, ciekawość świata, entuzjazm, skłonność do eksperymentowania i potrzeba przytulania (oraz bycia przytulanym). Ja zauważam u siebie je wszystkie, a Wy? Dziecięcą cechą jest też ufność. Niezależnie od tego, jak bardzo życie da nam w kość i ile razy się sparzymy, nadal mamy w sobie trochę ufności. Dlatego, i to jest mój dzisiejszy apel, znów do Nas Wszystkich: zanim zrobimy komuś krzywdę, zastanówmy się dwa albo i więcej razy. Nie krzywdźmy się wzajemnie, bo to jak dzieciobójstwo; zabijamy w tej drugiej osobie dziecko.

Tyle moich sobotnich mądrości a teraz coś weselszego. Dzień Dziecka to czas prezentów. Fajnie jest prezenty dostawać, można jednak obdarować też samego siebie. Ja kupiłem sobie dwa, oba z kategorii „dla starszych dzieci”.

Pierwszym jest butelka koniaku A. De Fussigny XO w pięknej butelce, wyglądającej jak ogromny flakon luksusowych perfum. W moim poprzednim poście pisałem, co zawdzięczamy dębom. Otóż, między innymi, koniak:) A właściwie jego barwę i, w części, smak. Ostatnio miewam ochotę na kieliszek koniaku do wieczornej lektury.

Drugim prezentem jest książka mojego ulubionego autora kryminałów, Marka Krajewskiego. Nie mogę wykluczyć, że będę się cieszył zarówno kieliszkiem szlachetnego płynu jak i lekturą powieści już dziś wieczorem:)

Wam natomiast życzę miłego weekendu i żebyście na zawsze pozostali dziećmi! Choćby tak odrobinkę:)