Jak możecie wydać dwanaście milionów złotych

Niby bardzo dużo pieniędzy, prawda? Można je jednak wydać jednorazowo. Na przykład na nowoczesną rezydencję w Warszawie, którą ostatnio odwiedziłem. Zielono, spokojnie. Ponad hektar terenu, prywatny staw po którym można pływać łódką a nawet łowić dorodne ryby.

A dom? Nowoczesny, zalany światłem, z wszelkimi elektronicznymi rozwiązaniami ułatwiającymi życie. Piękne materiały, przestrzeń. Olbrzymie jacuzzi, sauna, wiele łazienek. Gdybym miał marudzić to brakowałoby mi tylko przyzwoitego basenu. Spójrzcie zresztą sami.

A jeśli to za drogo, to możecie odkupić 133 metrowy apartament na Złotej 44 od mojej koleżanki W. Elegancko urządzony, nowoczesny, z pięknym widokiem na Warszawę. Zapłacicie pięć milionów złotych a siedem zostanie Wam w kieszeni. Tyle moich pomysłów dla Was.

A tymczasem…a tymczasem zjem różowy grejpfrut. Kosztuje tylko kilka złotych i jest bardzo zdrowy:)

Czego pragną kobiety a czego mężczyźni?

Sporo ostatnio o tym myślę. Nie mam jakiegoś szczególnego powodu do takich rozmyślań, niemniej jednak temat jest frapujący.

Jako quasi jedynak (mam przyrodniego brata), zacznę od siebie. Potrzeby faceta w recji wydają mi się bowiem bardzo proste, więc prześlizgnę się po tym szybko, żeby dojść głównej części postu. Patrząc na siebie, ważna jest dla mnie miła atmosfera. Ciekawa rozmowa. A także spokój. Ciepły, przytulny dom. Możliwość pielęgnowania swoich pasji. Autonomia. Szacunek. Podobny styl spędzania wolnego czasu i upodobania kulinarne. I naturalnie, last but not least, dobry seks. Czyli wszytko przyjemne ale proste jak drut.

A jak to jest u pań? To co Wam teraz napiszę, to wynik moich rozmów z wieloma kobietami. Żonami, matkami, kochankami,  rozwódkami ale też i studentkami. Kobietami pozostającymi w związku i samotnymi. Dojrzałymi i młodymi. Tak więc nie wyssałem z palca tego, co Wam teraz napiszę. Mogę się jednak mylić co do hierarchii ważności, choć zapewne nie bardzo.

Otóż mam wrażenie, że najważniejsze z jej punktu widzenia jest zainteresowanie. Kobieta ma potrzebę bycia obiektem zainteresowania mężczyzny. Chce zwracać na siebie jego uwagę. Chce się czuć atrakcyjną i pożądaną. I musi się ciągle upewniać, że taka jest. Nawet, jeśli jest obłędnie piękna i zgrabna, i tak będzie miała różne wątpliwości i obawy. Więc facet powinien ją nieustannie podziwiać, adorować, upewniać w atrakcyjności słowami, kwiatami i podarunkami. Dobrze też jest jak ma na nią stale ochotę w sensie fizycznym ale i okazuje lekką zazdrość.

Drugą bardzo ważną sprawą jest dostępność. Nie mylmy jednak dostępności z potrzebą kontroli faceta. Chodzi po prostu o to, żeby facet był. Żeby odpisywał na SMS-y, odbierał telefon. Żeby rozmawiał. Żeby można mu się wygadać, poradzić (w przeciwieństwie do mężczyzn, kobiety wolą się wygadać niż radzić, faceci natomiast wolą konkretną radę).

Kolejną kwestią jest poczucie bezpieczeństwa. Także finansowego. Faceci często żalą się, że kobiety są materialistkami. Nie jest to prawda. Kobieta, zwłaszcza kiedy myśli o relacji nieco poważniej, chce się czuć bezpiecznie. I to zarówno emocjonalnie (że on nie rzuci i nie odejdzie do innej) jak i materialnie (bo wychowanie dziecka kosztuje). Pamietajmy, że każda dojrzała fizycznie kobieta może być potencjalnie matką. Jedna z moich rozmówczyń zacytowała mądrą radę swojej mamy: decyduj się na seks tylko z tym facetem, którego mogłabyś zaakceptować jako ojca twojego dziecka.

Następny ważny element: facet musi być odrobinę skurwysynem:) Zabawne, że faceci nie lubią sukowatych kobiet ale kobiety lubią niegrzecznych facetów. W sumie wbrew swoim oczekiwaniom (adoracja, dostępność, bezpieczeństwo). Kobiety pragną ciepła ale jednocześnie lubią tych „złych”. To trochę tak jak z seksem. Panie lubią dostać bukiet róż ale w łóżku nie przepadają za „mizianiem”; wolą mocniejszy, ostry seks.

Kobieta jest stworzeniem niesamowicie dialektycznym, pełnym sprzeczności: jak już jesteśmy przy sferze intymnej, to większość chce się czuć zarówno królewną jak i dziwką (równocześnie!:) a facet nie powinien się dać zwieść słodkiej buzi i nieśmiałemu uśmiechowi:) Podobnie jest z komplementami: całkowita obojętność zabija kobietę, podobnie jak nadmierne „słodzenie” ale umiejętnie skomponowana mieszanka obojętności i zainteresowania rozgrzewa ją do białego:)

I sprawa bardzo ważna dla kobiet, to intelekt i klasa faceta. Mądry, dobrze wychowany i elegancki facet  jest pociągający dla większości kobiet. Nawet jeśli nie jest Adonisem:) Nie twierdzę, że intelekt i klasa kobiety nie są ważne dla faceta, ale jeśli mu się jakaś spodoba, to wybaczy jej wszystko i zrobi z niej „my fair lady”: ogarnie, wyśle do fryzjera, kosmetyczki, ubierze i jeszcze pośle na studia. Natomiast kobieta raczej nie będzie inwestować w gburowatego i głupiego palanta jeśli jest tylko przystojny i nic więcej.

Podsumowując, co „mamy na stole”?

My chcemy ciepła, jedzenia i napitku, dobrego seksu i autonomii.

A Wy? Adoracji, dostępności, bezpieczeństwa, inteligentnego gentlemana na codzień i brutalnego dzikusa w łóżku:)

Aż dziw, że z takiej różnicy priorytetów rodzą się całkiem udane związki:) Bo przecież nie potrafimy bez siebie żyć, prawda?:)

Dziurka

Moje Panie, nie oburzajcie się, tytuł postu nie miał być dwuznaczny, autor nie miał żadnych zdrożnych myśli. Absolutnie nie. Macie przed sobą wpis o moim odkryciu. Ale wszystko po kolei!

Szedłem niedawno ulicą Wilczą, kontemplując kontrasty; a to paskudny blok z lat 60-tych ubiegłego wieku, a to jakaś rudera (jest tam też squat), a to wreszcie ślicznie odnowiona kamienica z końca XIX stulecia (pod numerem 22). Typowa dziwaczna mozaika architektoniczna stołecznej śródmiejskiej ulicy.

Nagle pod numerem 28 zauważyłem barbera, czy też golibrodę:) Od lat golę się gładko, nie mam i nie zamierzam mieć brody ale miejsce było estetycznie urządzone, więc przyciągnęło mój wzrok. Nagle obok spostrzegłem małe, tajemnicze drzwi, prowadzące do sutereny. Zajrzałem do środka, kilka schodków w dół, cegły, po prawej stronie wyglądające bardzo staro drewniane półki na wino i ogromna ilość butelek. A po lewej jakieś napisy na ścianie i blat z kilkoma otwartymi butelkami.

Po chwili z czeluści lokaliku, który natychmiast ochrzciłem w myślach dziurką, wychynął mega stylowy facet, trochę jak z francuskiego filmu. Dłuższy, falujący, siwawy włos, siwa broda, orli nos, rogowe okulary i przenikliwe spojrzenie. Czarna, motocyklowa, skórzana kurtka, czarne jeansy, czarne buty. „Ma Pan chyba wyłącznie Francję?” spytałem. Spojrzał nieco bezradnie i odpowiedział pytaniem na pytanie: „parlez vous français?”. Wymruczałem, że trochę tak, po czym częściowo po francusku a częściowo po angielsku odbyliśmy bardzo ciekawą konwersację. Facet trafił do Polski 11 lat temu. Kiedyś prowadził we Francji restaurację z gwiazdką Michelina. Sprzedaje wina bio, głównie przyjaciołom i tylko takie, które mu smakują. Jak się zapewne domyślacie, trudno w ten sposób zostać milionerem. A nawet, jak sądzę, trudno się utrzymać, choć facet jest bardzo szczupły więc zapewne na dzień wystarcza mu bagietka, kieliszek wina i espresso. Do sklepu jeździ na rowerze, który stoi oparty o ścianę. Pytałem, czy sprzedaje też do gastronomii ale odparł, że Warszawa to nie Paryż i trudno się przebić z winami bio. Nie wiem, czemu mieszka w Polsce. Może ma tu kobietę. Albo faceta, choć wyglądał raczej na hetero.

Spróbowałem jeden biały burgund. Pyszny! Spróbowałem drugi. Rewelacja! Dalej już nie próbowałem, bo nie miałem czasu. Wziąłem białe wino z Mâcon, które uznałem za odkrycie roku, do tego butelkę ekologicznego szampana i, zachęcony przez Monsieur, także butelkę różowego wina musującego. Bez przekonania ale zbliża się sezon na truskawki, więc się wypije:)

W domu spojrzałem na paragon fiskalny. Facet nazywa się Givenchy. Czyżby był spokrewniony ze słynnym projektantem mody, arbitrem elegantiarum i arystokratą, zmarłym niedawno Hubertem de Givenchy? Muszę zapytać następnym razem. Bo z całą pewnością będę tam wracał, do czego i Was serdecznie zachęcam.

Szampan Królowej. Czyli co pija Elżbieta II.

Szampan jest francuski, prawda? Z określonego obszaru w Szampanii, produkowany z określonych szczepów. Pewnie to wszystko wiecie a jeśli nie wiecie, to    cofnijcie się w czasie; znajdziecie na moim blogu wcześniejszy post, w którym w miarę szczegółowo wyłuszczyłem te wszystkie niuanse.

No więc szampan to szampan. Nie żaden Sekt, Prosecco, Cava czy Crémant tylko Champagne: szampan i już! Bywa jednak, że zamawiając droższe wino musujące dostajemy coś, co smakuje jak najlepszy produkt z Épernay czy Reims. Miałem tak już z topową Cavą, z drogim Prosecco a nawet z Crémant du Luxembourg w uroczej knajpce w Luksemburgu (mój kumpel Francuz, nie widząc butelki myślał, że pijemy szampana Ruinart Blanc de Blancs). I wcale mnie to nie zaskakuje, bo Hiszpania czy Włochy mają wielu zdolnych winiarzy, pracujących metodą szampańską.

Wygląda jednak na to, że nawet tak dojrzałego faceta jak ja może jeszcze coś w życiu zaskoczyć. Dziś będzie bowiem o czymś prawie szokującym. Bo dziś będzie, Mes Chers Amis, o (prawie)szampanie  z…Wysp Brytyjskich!!! Specjaliści uważają, że ocieplenie klimatu przekształci południową Anglię w drugą Szampanię. Wielkie domy szampana, na przykład Taittinger, już inwestują w tej okolicy. Nie jestem specjalistą ale uwielbiam wypić butelkę dobrego szampana. A to, czego ostatnio spróbowałem, może stanąć w szranki z najlepszymi.

Ladies and Gentlemen:

Ridgeview Bloomsbury Brut. England, rocznik 2014. Z Hrabstwa Sussex.

Klasyczna mieszanka Chardonnay, Pinot Noir i Pinot Meunier. Intensywna i bogata. Sommelierzy mówią o nutach miodu i cytrusów, ja mówię: pyszne wino! Nie jestem zresztą w tej opinii odosobniony, bo wino to (z wcześniejszego rocznika) było serwowane w 2012 roku, podczas obchodów diamentowego jubileuszu (60 lat) wstąpienia na tron Elżbiety II.

Niestety tanio nie jest: w internetowym serwisie szwajcarskiego Coop-a butelka kosztuje prawie 39 franków czyli ok. 150 złotych. A w Polsce chyba narazie nie do dostania. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że prawie każdy z nas, Polaków, ma kogoś znajomego lub bliskiego w Wielkiej Brytanii, poproście o butelkę! Przynajmniej Ci z Was, którzy lubią wytrawny szampan i są otwarci na winiarskie ciekawostki. Nie powinniście być zawiedzeni:)

Następny post będzie o kulturze. A ściślej o wystawie fotografii. Poprzedzającej aukcję. Jak mówi organizator wystawy, mój kumpel W., kolekcjoner i specjalista od fotografii: „Delikatne akty młodych lasek. Tylko w szlachetnych technikach”. Brzmi dobrze, prawda?:) Więc udam się tam, żeby spotkać mojego przyjaciela i obejrzeć prace. I oczywiście zdam Wam relację.

Coś dla facetów: Staruszek i Miss

Wybrałem się w piątek do mojego zaprzyjaźnionego dilera samochodów luksusowych w Genewie. Był chłodny poranek, miałem do Marca sprawę a poza tym liczyłem na dobre espresso. Dostałem dużo więcej: prawdziwą ucztę dla oczu!

Otworzyłem szklane drzwi i stanąłem jak wryty: na wprost mnie zobaczyłem lśniące lakierem i chromami czarne Porsche 356 w wersji cabrio. Model ten ujrzał światło dzienne w 1948 roku i był to pierwszy model produkcyjny firmy Porsche. Projekt Erwina Komendy i archetyp wszystkich późniejszych dziewięćsetjedenastek. Samochód odniósł duży sukces, zwłaszcza w USA i stał się autem młodych, pięknych i bogatych. Dla przypomnienia w podobnym (choć późniejszym i dużo bardziej sportowym) Porsche 550 Spyder zabił się James Dean.

Ja rzuciłem się na samochód tak łapczywie, pstrykając całą serię fotek moim telefonem, że po pierwsze wystygło mi espresso (na szczęście Marc zrobił następne) a po drugie, kontemplując klasyczną urodę staruszka nie zauważyłem…ślicznoty!

W rogu niewielkiego showroom-u stała bowiem żółta…La Ferrari! Oczywiście piszę o aucie w rodzaju żeńskim, bo dla każdego Włocha jest to una Bella Macchina. Obszedłem to zjawisko ze wszyskich stron, z należytym szacunkiem dla tego pomnika techniki i designu oraz faktu, że właśnie oglądam najdroższy samochód w moim życiu.

Ile? „Auto jest praktycznie nowe bo takimi samochodami się w zasadzie nie jeździ. Więc wyceniłem je na cztery miliony franków.” Zapytałem Marca, czy jest w ogóle szansa sprzedania czegoś takiego. „Naturalnie. Mam już klienta z Chin. Odbierze auto na początku Marca. Był szybszy niż pewien Arab z Dubaju”. A ile za „dziadka”? „Stan jest idealny i samochód ma tzw. „matching numbers”. Więc trzysta tysięcy franków”.

No cóż, jeden i drugi będzie mógł sobie zapewne kupić mój kolega M., zwany powszechnie „Fiszkiem”, jak już zrealizuje wszystkie swoje plany zawodowo-biznesowe. Mi pozostaną piękne zdjęcia. Albo, któregoś, niezbyt odległego dnia, sprawię sobie u Marca wystawione tam 7 letnie Porsche 911 Turbo S. Czarny lakier, czerwona skóra, napęd na cztery koła, grubo ponad 500 koni, 3 sekundy do setki i stary, dobry silnik, bez żadnych dzisiejszych sztuczek. To auto za kilka lat będzie cenionym klasykiem. A przebieg 50 tys. kilometrów pozwala mieć nadzieję na kilka lat bezproblemowej eksploatacji.

Wieczorem, w domu, sprawdziłem w internecie ceny La Ferrari. Średnia cena rynkowa to 3,6 miliona dolarów….Fuck! Kosmiczne pieniądze! A przecież można wydać odpowiednik pięciuset złotych i nabyć taką oto skrzyneczkę Bordeaux: Chateau de Lamarque, apelacja Haut Medoc, rocznik 2014.

Pyszne (próbowałem), niedrogie i ze znakomitym potencjałem starzenia. Dodatkowa zaleta: picie wina leczy z samochodowych marzeń. Bo przecież „po drinku” nie usiądziemy za kierownicą!

Miłej niedzieli!

Zgodnie z obietnicą. Lucerna

 

Obiecałem Wam wczoraj, że jeśli obiad w Hotelu National w Lucernie będzie smaczny, to go Wam opiszę. Otóż obiad był pyszny ale poruszane w jego trakcie tematy mocno poufne, nie miałem więc ani ochoty ani okazji robić wielu zdjęć. Zrobiłem tylko dwa: carpaccio (podanego bez rukoli, co uważam za plus) i młodego kurczaka zagrodowego z warzywami duszonymi w oliwie. Do lunchu popijałem sobie wyjątkowo aromatyczne Vermentino, mało w Polsce znane białe wino z Sardynii.

Wyszedłszy jednak z hotelowej restauracji na zalany słońcem bulwar nie mogłem nie ulec pokusie zrobienia kilku zdjęć Lucerny. Jeśli nigdy nie byliście w Szwajcarii, to Lucerna jest idealnym przykładem szwajcarskiego „Stadt” czy „Ville”, jak kto woli (Zurych jest za duży a Genewa zbyt kosmopolityczna i bardziej francuska niż szwajcarska). Natomiast Lucerna, z jej małymi rozmiarami (ok. 80 tys. ludzi), przepięknym położeniem (nad krystalicznie czystym jeziorem i z ośnieżonymi Alpami widocznymi z jego brzegów), nieskazitelną czystością, solidnością, sporą dawką luksusu i uprzejmymi mieszkańcami mówiącymi w niezrozumiałym dla Niemców dialekcie Schwiizerdütsch jest wzorem szwajcarskiego miasta. Wystarczy godzinny spacer po jej historycznym centrum i zyskujecie naprawdę dobre wyobrażenie Szwajcarii; zupełnie tak, jak 10 ml próbki sommelierskiej w kieliszku daje dobre wyobrażenie o testowanym winie.

A więc po pierwsze bulwar nad jeziorem. Równo przycięte korony drzew, rząd wielkich, pałacowych hoteli, przystanie z łódkami i starymi parowcami wycieczkowymi (te statki, podobnie jak w Genewie, pochodzą jeszcz sprzed Pierwszej Wojny Światowej). Tłumy ludzi w rożnym wieku wygrzewających się na słońcu, sporo turystów.

Ogromne wrażenie (podobnie jak w  Jeziorze Genewskim) robi krystaliczna czystość wody:

Autobusy miejskie (jak i samochody) lśnią czystością a przód mają udekorowany kwiatami i wielkim sercami (z powodu Walentynek).

Im bliżej starego miasta (zachowanego w idealnym stanie od wieków średnich, podobnie jak wszędzie w Szwajcarii, bo poważniejszych wojen nie było tu od kilkuset lat), tym budynki są starsze.

Wizytówką Lucerny jest piękny zabudowany most na jeziorze, Kapellbruecke (Most Przy Kaplicy) z 1365 roku, najstarszy drewniany most w Europie z ciekawymi malowidłami z 17 wieku. Most niestety częściowo spłonął w 1993 roku ale został pieczołowicie odrestaurowany.

Jak widzicie na zdjęciach, piękne są też domy Starego Miasta: kolorowe i idealnie utrzymane.

Po drugiej stronie, na którą przeszedłem się mostem w kierunku dworca kolejowego, zwraca uwagę ogromy nowoczesny budynek projektu Jeana Nouvel: KKL (Centrum Kultury i Kongresów).

Niedaleko od dworca znajduje się Sammlung Rosengart. Tym razem tam nie zaszedłem ale mają naprawdę interesującą kolekcję dzieł Picassa.

Sztuce powiedziałem wczoraj NIE. Nie skusiłem się też na kasztany.

Ale nie powiedziałem nie czekoladkom. Jedną z ikon Lucerny jest bowiem dziająca od 1897 roku cukiernia Bachmann. Kupiłem u nich fenomenalne różowe serduszka, których barwa nie jest zasługą dodatku barwników czy owoców ale specjalnej odmiany kakao.

Potem już tylko dworzec i pociąg numer IR 15 do Genewy. Lubię szwajcarskie pociągi, są dość stare ale w nienagannym stanie, bardzo wygodne i bardzo czyste.

Lucernę polecam Wam z czystym sercem: tak tu blisko z lotniska w Zurychu, że grzech do niej nie zajrzeć! Jak widać, nie jestem jedynym Polakiem, który tak uważa:)

Walentynki

Wszystkim Moim Drogim Czytelniczkom przesyłam walentynkowego buziaka:)

A Czytelnikom przypominam, żeby dziś szczególnie zadbali o swoje panie:)

Zobaczcie ile kwiatów na dworcu kolejowym w Genewie. Wszędzie pachną róże.

Dziś jadę służbowo do Lucerny.

Jest to piękne miasto, ze średniowiecznym, zabudowanym, drewnianym mostem na jeziorze.

Czeka mnie biznesowy obiad w Grand Hotel National. Jeśli okaże się smaczny to opiszę Wam to miejsce i naturalnie menu:)

Dream Menu czyli czym można skusić Bachusa

Czego mi brakuje w knajpach? Prawie niczego. Dlatego jestem częstym gościem różnych barów i restauracji. Niestety żadna z nich nie oferuje pełnego zestawu przekąsek, które lubię.

Nie zawsze chcemy pójść do miejsca oferującego wyrafinowaną, gastronomiczną kuchnię za kosmiczne pieniądze. Powiem więcej, najczęściej siadamy z przyjaciółmi w prostym, przytulnym miejscu, przy butelce wina. Marzymy wtedy o niezbyt skomplikowanych, smacznych i małych przekąskach. Na tyle małych, żeby można ich było zjeść kilka.

Dużo ostatnio o tym myślę. O takiej „idealnej ofercie”. Kilka fajnych przekąsek oferują dwie opisywane już przeze mnie knajpy w warszawskiej Hali Koszyki: Sobremesa i Ćma. Problem jest jednak taki, że jedna oferuje wyłącznie hiszpańskie tapasy a druga wyłącznie małe dania kuchni polskiej. A ja mam ochotę i na jedno i na drugie i jeszcze na przekąski typowo włoskie czy francuskie. Dlatego, trochę dla zabawy, zrobiłem sobie zestawienie mojego „Dream Menu” i chcę się nim z Wami podzielić. Ciekawe czy się Wam spodoba.

Z rzeczy na zimno chciałbym mieć:

1) wybór oliwek: czarne i zielone, mogą też być nadziewane (pastą z tuńczykiem, migdałami itp.)

2) migdały, pistacje i orzeszki solone. Najbardziej lubię chrupać migdały ale jak się dobiorę do orzeszków, to też nie mogę skończyć. Prawie żadna knajpa tego nie podaje:(

3) okrągłe, słodkie, czerwone papryczki nadziewane pastą twarogową. Też nigdzie nie spotkałem a jest to pyszne.

4) sampler żółtych serów, na przykład emmentaler, Gruyère, Vacherin, Tomme, Mimolette. Widzieliście w jakiejś tańszej knajpie dobre francuskie czy szwajcarskie sery? Najlepiej żeby były pokrojone w małe kostki, z wykałaczkami, tak na jedno „chapnięcie”:) Uwaga: żółte sery mają zdecydowany smak więc pasują do białego wina ale do czerwonego już raczej nie.

5) grissini. Te wspaniałe włoskie paluszki są gdzieniegdzie podawane (na przykład w Chianti na Foksal) ale niezby wielu miejscach. A szkoda!

6) grissini owinięte plasterkiem szynki parmeńskiej. Świetnie pasują zarówno do białego jak i czerwonego wina.

7) talerzyk wędlin. Oferowany przez wiele knajp ale w podłej jakości. A moje marzenie to: szynka  parmeńska lub San Daniele lub Jambon de Bayonne lub Jamon Iberico, dobre salami, chorizo, suszona wołowina, mini kabanoski (te akurat polskie: są pyszne!)

8) talerzyk miękkich serów pleśniowych (na przykład Brie i Camembert) w towarzystwie czerwonych winogron. Miękkie sery pleśniowe tego typu (ale tylko białe) nadają się do czerwonego wina. Z kolei takie z płukaną skórką  (na przykład Epoisses) do białego.

9) ser pleśniowy z niebieskim przerostem (Roquefort, Gorgonzola czy zwykły polski Lazur) i z gruszką. Spróbujcie do Gewurztraminera czy jakiegoś likierowego białego wina (Sauternes, Montbazillac, Tokaji Aszu itd.). Będziecie zachwyceni tą kombinacja smaków.

10) pasztet domowy z piklami. Dlaczego można dostać pasztet w dobrej restauracji a nie można w winiarni? Nigdy nie byłem w stanie tego zrozumieć…

11) surowe warzywa z domowym humusem i tzatziki. Zdrowe i wege. Lubię chrupać do białego wina albo i bez alkoholu oczywiście.

12) śledź. Śledź i wino to karkołomne połączenie. Ale uwielbiam śledzia, więc musi być. Na przykład korzenny, na kromce pumpernikla.

Celowo pominąłem w moim zestawieniu uwielbianego przeze mnie tatara i nóżki w galarecie. Nóżki najlepiej je się polane octem a ocet zabija smak wina. Tatar też bardziej kojarzy mi się z wódeczką:)

Natomiast z małych dań ciepłych chciałbym mieć następujący wybór:

1) Mini burgerki. Lubię duże burgery. Ale wieczorem, do wina, chciałbym coś małego. Idealne mają w Sobremesa.

2) Kaszanka. Mała porcja z cebulką i jabłkiem. Idealna do „słodkawego” czerwonego wina, takiego jak Primitivo. Uwielbiam kaszankę!

3) Mini szaszłyczki z kurczaka. Smakują zawsze i wszędzie. Mięso powinno być wcześniej zamarynowane, wtedy są zawsze soczyste. Do białego i czerwonego wina.

4) Kanapka filadelfijska: sezonowana, szarpana wołowina, cebulka, ser. Palce lizać!

5) Croquetas. Hiszpański tapas. Krokieciki z szynką lub serem w środku. Dość sycące ale pyszne.

6) Polędwica na grzance. Może z odrobiną cebulki lub pieczarek. Będzie królewska w zestawie z czerwonym winem. Musi być jednak soczysta (medium rare).

7) Krewetki piri piri. To „must” każdego menu do wina. Kilka dorodnych, skwierczących (ale nadal soczystych!) krewetek. Z kieliszkiem rieslinga na przykład:)

8) Farfalle (czyli kokardki) ze śmietaną, szafranem, wędzonym łososiem i koperkiem. Sam często robię to danie i uwielbiam je z kieliszkiem lekko beczkowego chardonnay z Kalifornii (a raczej z dwoma kieliszkami!)

9) Sałatka Cezar. Sałatka Cezar to klasyk, kluczem do sukcesu jest dobry sos i soczysta pierś z kurczaka. Jeśli mięso jest suche jak wiór, to sałatka z pysznej robi się wstrętna. Do każdego białego wina!

10) Fish&chips. Równie brytyjskie jak Brexit. Ale zawsze dobre. Najlepiej jak ryba jest (a raczej za życia była) morszczukiem. Ja spożywam z białym winem ale smakuje też dobrze z czerwonym ze szczepu Pinot Noir.

11) Wołowina po burgundzku czyli jak zrobić mięciutkie i aromatyczne mięsko z podłej jakościowo wołowiny. Oczywiście do czerwonego wina!

12) Bigos myśliwski. Polska jest krajem bigosu a nie potrafimy eksploatować potencjału tego dania. Moja mama robi je pół na pół z kapusty kwaszonej i surowej i dodaje suszone śliwki. Ja lubię bigos w towarzystwie kieliszka Amarone, choć pewnie ktoś zaraz napisze w komentarzu, że to świętokradztwo:)

13) Camembert na ciepło z żurawiną. Pyszne, sycące, do czerwonego wina!

To, co Wam napisałem powyżej, to moje Dream-Menu. Jeśli powstanie miejsce oferujące wszystkie te „drobiazgi” i dobre wina a wszystko to za przystępną cenę i w przytulnym wnętrzu, to będę tam bywał minimum dwa razy w tygodniu:)

Gdybym miał „jaja” i lepszy talent organizacyjny to zorganizowanym zrzutkę na taką knajpę:) Zapewniam Was, że miałaby sukces!

P.S. Grzebałem ostatnio w internecie i znalazłem coś uroczego:) Przyjmijmy, że to ja w dzieciństwie (choć jest to wyobrażenie baby Bachusa z 1623 roku). Wprawdzie ja jak piję to też sikam ale po, nie jednocześnie:

 

 

Byłem w…

Hotelu Monopol we Wrocławiu.

Poza osobą tak znaną jak Bachus (:)), miejsce to odwiedzili w przeszłości między innymi: wódz Trzeciej Rzeszy Adolf Hitler (miał nawet przyjemność przemawiać z balkonu)

a także Marlena Dietrich i Pablo Picasso.

Ja w hotelu nie spałem ale zjadłem lunch w jego eleganckiej restauracji. Monopol należy do rodziny Likusów i jak wszystko, do czego się dotkną, nosi znamiona klasycznej elegancji i wysokiej jakości. W pięknym wnętrzu restauracji udany mariaż brązowego marmuru, olejowanego drewna, ponadczasowych mebli, nowoczesnych lamp i grafik na ścianach.

Z menu wybrałem terrinę z przepiórki z foie gras (okazała się niebiańska!) oraz polędwicę wołową z ziemniaczanym gratin, szpinakiem i ozorem wołowym. Mięso było soczyste i aromatyczne, szpinak zblanszowany jak należy a ozór lekko chrupki, przypominający w smaku kalmary.

Do posiłku kelner zasugerował hiszpański (!) Malbec z Kastylii o wyjątkowo szpetnej etykiecie i wyjątkowo dobrym smaku:) Najwyraźniej powiedzenie „nie szata zdobi człowieka” odnosi się także do win:)

Posiłek zjadłem w towarzystwie M., bliskiego znajomego Rafała Dutkiewicza i Grzegorza Schetyny, słuchając smakowitych opowieści z kuluarów wielkiej polityki.

Obiad postanowiłem zakończyć w klimatycznym barze, prosząc o trzy rzeczy: espresso, espresso martini (koktajl) i wykałaczkę.

Powiem Wam, że w każdym 5 gwiazdkowym hotelu przeprowadzam jeden malutki test: jakości toalety. Monopol „kupił” mnie pięknym wystrojem „wychodka”, nienaganną czystością i moim ulubionym mydłem londyńskiej marki Molton Brown. Jak by powiedział Francuz, « c’est la classe ! »

Jeśli zdarzy się Wam być w cudownym Wrocławiu, zajdźcie do Hotelu Monopol. Choćby na filiżankę espresso! Ja tu na pewno wrócę, bo w lecie można zjeść na tarasie na dachu, z widokiem na panoramę stolicy Dolnego Śląska.